Dywagacje Jurka z Hagen

Powrót

Ahoj! Wy w JK „Dal“!

Wydaje mi się, że to było wczoraj, tymczasem minęło tyle lat. Rację mają Ci, którzy twierdzą, że czas jest bezwzględny i tak się z właśnie z każdym obchodzi. Dopiero co YK „DAL”, w tym właśnie dniu przemianowany na JK „DAL”, obchodził uroczyście 40-lecie swego istnienia. A tu już 50-ka na karku! Też „ dopiero co”, czyli wiosną 1970 roku dowiedziałem się, że istnieje taki klub żeglarski, który szkoli żeglarzy, działa w Gliwicach. A on istniał i działał już od roku 1955-go. Zapisałem się wiec na „Kurs teoretyczny na stopień żeglarza”, który to, po pomyślnym zdaniu egzaminu teoretycznego, dawał szansę na członkostwo w klubie i kontynuowanie szkolenia praktycznego na stopień „żeglarza jachtowego”. Z prawie 40 uczestników tegoż właśnie kursu, do YK „DAL” zapisała się dość pokaźna grupa, chyba z ośmiu kursantów. Niestety, ale zapamiętałem, (z powodów dość osobistych) tylko Elkę Machnik – po mężu Bander. Razem z nią zapisała się jej b. dobra przyjaciółka Basia. Niestety panieńskiego nazwiska nie pamiętam. Po mężu nazywała się Kubica, a jej mąż miał na imię Piotr i tez zapisał się na jakiś czas do Klubu. Potem Basi oraz Piotrowi urodziły się dzieci i przestali bywać na Dzierżnie. Początek nasz, tak jak wszystkie początki, nie był łatwy. My, nowi, musieliśmy pokonać typową nieufność starych żeglarzy. Niektórzy trochę się na nas wyżywali. Ale, od czego nasz upór i wytrwałość? Były to czasy, w których nie było wolnych sobót, więc w soboty po pracy biegłem na dworzec PKS w Gliwicach, gdzie trzeba było stoczyć walkę o miejsce w autobusie, aby się przynajmniej do Pyskowic dostać. Stamtąd do naszego Ośrodka było już tylko 6 km i to można było od biedy pokonać pieszo w godzinę. Najgorzej mieli ci z Zagłębia, jak np. Malczewscy. Do dzisiaj nie potrafię sobie wyobrazić, co nimi powodowało, że nie poszukali sobie innego klubu w pobliżu swojego miasta. Jedynym myślę logicznym wytłumaczeniem mogła być niepowtarzalna atmosfera panująca w klubie. A już prywatny samochód był w tych czasach rzadkością. Posiadali go na ogół tylko klubowi „starcy”, czyli ci koledzy, którzy mieli już po 40-ce i więcej, no i osiągnęli już coś w życiu. Ale wtedy nikt się jakoś nad tym nie zastanawiał i nie narzekał na trudności transportowe. Wychowani w społeczeństwie „bezklasowym” wierzyliśmy, że słoma wyłażąca z butów nie przeszkadza w osiągnięciu celu w życiu. Inne czasy, inne obyczaje… Po przybyciu do Ośrodka YK „Dal” zastawaliśmy już tam zwykle Wandę Kupiec, która jako kobieta niepracująca spędzała na Dzierżnie bardzo dużo czasu. Wanda słynęła, w przeciwieństwie do swojego męża Bogusia, ze swojej gadatliwości. Posiadając wyższe wykształcenie stała na stanowisku, że jeżeli mąż dobrze zarabia, to nie ma potrzeby, aby żona tez zajmowała się pracą zawodową. Miesiące letnie spędzała zwykle na Mazurach, a zimowe w górach. Kiedyś miałem okazje spotkać ich podczas rejsu mazurskiego i spędzić wspólny wieczór przy biwakowym ognisku. Grubo po północy zmorzony zmęczeniem i popitką usnąłem mając w uszach wodospad Wandzinych słów. Gdy się rankiem obudziłem, to wszyscy spali snem sprawiedliwych, ale Wanda mówiła nadal. Starzy klubowicze, szczególnie ci młodsi wiekiem, obnosili się dumnie z już zdobytymi stopniami oraz umiejętnościami. My, młodzi, byliśmy zdani na ich nastroje i humory. Aby móc zdobywać niezbędne doświadczenie żeglarskie, musieliśmy prosić starszych kolegów klubowych o to, aby pozwolili nam być członkami swoich załóg. Co ładniejsze kursantki nie miały z tym problemów, ale z nami, chłopcami było już troszkę gorzej. Nie wysuwam tutaj żadnych insynuacji pod niczyim adresem. Moralność i dobre wychowanie miały w klubie wysoką pozycję. Ale dziewczynom można było łatwiej zaimponować swoimi umiejętnościami żeglarskimi bez obawy kompromitacji złym manewrem. Pamiętam czyjąś definicję żeglarstwa z tamtych czasów:

„Żeglarstwo jest sposobem spędzania wolnego czasu w niewygodach i to za duże pieniądze.”

Faktycznie, zanim pozwolono nam postawić stopę na pokładzie jednego z klubowych jachtów musieliśmy twardo pracować. Najpierw były to wiosenne remonty jachtów, które odbywały się od wczesnego przedwiośnia, kiedy na wodzie był jeszcze lód. Jachty nasze, 6 omeg i jedna „Petka”, to była prawie cala nasza flota. Były jeszcze dwie omegi mazurskie, „Anka” i Agata”, które musiały być wyremontowane najwcześniej. W tamtych czasach sprowadzano je jeszcze z Mazur do klubu na zimę. Od roku 1970 pozostawały na Mazurach w stodole jakiegoś rolnika i tam wiosną remontowane. Remont na Mazurach przeprowadzali koledzy klubowi, którzy mieli dobre układy z lekarzem swojego zakładu pracy lub jeszcze studiowali i taki kilkutygodniowy pobyt na Mazurach mogli wkalkulować w swoje życie. Same remonty nie były aż takim wielkim aktem jak zdobycie podstawowych materiałów takich jak lakiery wodoodporne, pędzle, sklejka wodoodporna, drewno, śruby i gwoździe miedziane i mosiężne, liny i okucia takielunkowe, szekle i setki innych przedmiotów. Wiem o tym coś niecoś, ponieważ przez pewien czas zajmowałem się tymi sprawami zaopatrzeniowymi. Jeździłem, oczywiście autobusami lub tramwajami, po całym województwie w poszukiwaniu materiałów, które można było tylko w niektórych sklepach nabyć na rachunek czyli fakturę. Pod warunkiem oczywiście, ze sklep tymi materiałami właśnie dysponował. Niektóre z potrzebnych przy remontach materiałów „organizowaliśmy” w swoich miejscach pracy. Była to najzwyklejsza kradzież środków produkcji, ale myślę, ze nikt z nas nie miał z Tego powodu wyrzutów sumienia. Cel uświęcał mianowicie środki. Wokół i tak marnowało się tak wiele rzeczy, które były wspólne to znaczy niczyje. Po ukończeniu wiosennych remontów wodowaliśmy nasze jachty, które natychmiast nabierały wody aż po pokład. Nie tonęły tylko dlatego, że były drewniane i nie miały jeszcze masztów. Ale to było normalne. Kadłuby zbudowane z drewnianej słomki nabierały wody i pęczniejąc uszczelniały kadłub. Po wyczerpaniu wody, co było przywilejem kursantów, stawialiśmy maszt i takielunek. Kadłuby były już szczelne i tylko deszcz i fala mogły dostać się do środka. I też się tam dostawały. Dlatego przed każdym pływaniem trzeba było dokładnie osuszyć zęzę z wody oraz wyczyścić z glonów i piasku. Te zaszczytne zadania wypełniali oczywiście również kursantom.

Po kilku tygodniach członkostwa zostaliśmy jednak zaakceptowani przez nieco starszych wiekiem i stażem kolegów. Pamiętam, jak którejś dość deszczowej niedzieli udało mi się zostać załogantem starszego kolegi klubowego. To znaczy mogłem na zmianę z innym kolega, Andrzejem (?) ciągnąć za jeden z szotów foka i pomagać w balastowaniu jachtu. Sternik nasz przedstawił się i kazał sklarować jacht do wypłynięcia. Trochę mżyło, wiec ubrałem płaszcz ortalionowy. Takie miałem mianowicie zabezpieczenie przed deszczem. Ponieważ byłem chyba drugi raz na jachcie, więc nie miałem chyba jeszcze zbyt wielkiego doświadczenia. Kolega też. W efekcie zostaliśmy oboje potraktowani jak szczeniaki i nasłuchaliśmy się, do czego się możemy nadawać. W zasadzie do wszystkiego tylko nie do żeglarstwa. Kiedy po powrocie do przystani opowiadaliśmy co nas spotkało, a imienia sternika nie pamiętaliśmy, to koledzy uznali że trafiliśmy na Jurka Fąfara. Dopiero jak pokazaliśmy im tego starszego pana, z którym mieliśmy wątpliwą przyjemność, powiedzieli nam, że to Staszek Tytkowski. Staszek był już wtedy kapitanem jachtowym. Postanowiłem mimo tego pokazać, że nie dam się zdołować. Staszek przyjeżdżał do ośrodka z niepływającą żoną i synami. W niedziele wstawał około szóstej rano i szedł do hangaru. A ja już tam na niego czekałem i meldowałem się jako załogant. Niechętnie, ale godził się na pływanie ze mną jako załogą. W ten sposób uczyłem się od jednego z najlepszych. Tak uważam do dzisiaj. Nauczyłem się od Staszka bardzo dużo i nieraz z tych doświadczeń korzystałem. Takich i innych historii mógłbym opowiadać wiele. Nie wszystkie były tak grzeczne i układne. Były też takie, których kiedyś się wstydziłem, a teraz wspominam je jako zdarzenia, bez których nie byłbym tym, kim dzisiaj jestem. Może to objaw starości? Już po naszym ślubie spotkałem na wczasach w Zakopanem starszego pana z Bielska-Białej, który powiedział znamienne zdanie: „Kto nigdy nie był głupi, ten nigdy nie był młody.” Przypominam sobie wczesne wiosny w zimnych pokojach barakowych, w których rankiem woda w wiadrze pokrywała się lodem, żmudne skrobanie kadłubów, wieczory przy ognisku, pierwsze miłości i zauroczenia, radości i rozczarowania, wędrówki na trzeźwo wokół jeziora Dzierżno, krążące wokół ogniska butelki wódki, której zawsze było za mało, piesze powroty do Gliwic, kiedy ostatni autobus PKS odjechał, ciche i czarowne wieczory we wrotach hangaru, prawie całodobowe podróże przepełnionymi pociągami na i z Mazur, wieczory na Mazurach przy ognisku, rejs z Bogdanem Brommerem po Sapinie, walka z siłami przyrody na Mikołajskim zakończona zwyczajowym podaniem 50 gram czystej w starej „Sielawie” przy moście, moją próbę topienia się w kanale Gliwickim w listopadowy ranek, regaty o śliwkę czy gruszkę organizowane przez Walczyka, śląski obiad z kluskami kartoflanymi na Mazurach, nocną wyprawę w szalejącej burzy znad ujścia Sapiny do Ogonek, z zatrutą czymś Anią i inne zdarzenia tego już bezpowrotnie minionego czasu. Faktem pozostaje, że kiedy po 16 latach postawiłem stopę na pokładzie sportiny w roku 2000 nad Nidzkim, to poczułem się o 20 lat młodszy i tak też się niestety zachowywałem. Nic z tego, czego mnie nauczono w klubie, nie poszło na marne. Myślę, że wystarczy tego nudzenia jak na jeden raz. Ale mimo to, być może znajdzie się w klubie ktoś, kto stworzy w końcu stronę www.jachtklub-dal.pl (z tej inspiracji powstała strona www.jachtklubdal.republika.pl) z księgą gości, do której tacy jak ja i inni żyjący jeszcze klubowicze mogliby bezkarnie wysłać swoje wspomnienia i inne wypociny. Dla młodzieży klubowej to przecież: „małe piwo przed śniadaniem”. Jak na razie ta domena w Internecie jest wolna.

Myślę, że czas kończyć. A więc pozdrawiam serdecznie tych wszystkich, którzy mnie jeszcze pamiętają no i oczywiście jeszcze żyją. A tych będzie, czy tego chcemy czy nie, coraz mniej. Ratujcie ich i siebie przed zapomnieniem. Okrzyk „Carpe diem” – niech będzie waszym klubowym zawołaniem, ale tylko zawołaniem.

Sternik jachtowy Jerzy Czyrt z Hagen


P.S. Ponieważ od ponad 20 lat nie mieszkam w Polsce, wybaczcie ewentualne stylistyczne czy też gramatyczne błędy.



Tekst został opublikowany na starej stronie klubu, stąd pewne nawiązania do niej.